„Rankingioza” – defekt, czy relikt polskiego systemu edukacji…?
Rola rankingów szkół, w tym liceów ogólnokształcących, od lat dla wielu osób wydaje się być kluczową w podjęciu decyzji o wyborze szkoły. Dobór szkoły to trudna decyzja, a ranking ma być „idealnym i jasnym” źródłem informacji w takiej sytuacji. Niestety by utrzymać pozycję w rankingu, zbyt dużo szkół zapomina w procesie edukacji o: dobru ucznia. Do tego, patrząc na ranking, szybko przestajemy zastanawiać się, co de facto kryje się za podanymi liczbami, jaka jest ich użyteczność i jakie jest ich znaczenie… Pytanie, czy w ogóle obrane kryteria i miejsce w rankingu pomoże młodym ludziom w samorozwoju, utrzymaniu zdrowia psychicznego i spełnieniu ich marzeń…?
Zjawisko „rankingiozy” cały czas ma się dobrze i jakby postępuje. Obserwujemy to, będąc w procesie zarówno rekrutacji, jak i projektów rozwojowych. Czytając poniższy artykuł, zamieszczony na stronie Gazeta.pl, możemy zobaczyć drugą stronę medalu. Czym w tym ujęciu jest ranking szkół w ogóle?
Poniżej przedstawimy Państwu wnioski z wspomnianego artykułu.
Jednym z opisywanych zjawisk w szkołach opętanych „rankingiozą” są „migrujący uczniowie”. W sytuacji, kiedy uczeń zaniża statystyki swoimi wynikami, normą jest, że dyrekcja podejmuje decyzje o wyrzuceniu, bądź zawieszeniu ucznia. Zapomina się o potrzebach rozwoju jednostki czy poczuciu bezpieczeństwa, a nawet zdrowia młodego człowieka. Bo?
Najważniejsze są statystyki…
Rankingi posługują się bardzo prostą metodologią. Brane są pod uwagę wyłącznie wyniki maturalne oraz sukcesy olimpijskie uczniów z danego rocznika. Żaden z rankingów nie uwypukla takich aspektów jak sposób, metodologia i atmosfera kształcenia w szkole, czy jakiego rodzaju nacisk jest kładziony na rozwój emocjonalno-społeczny ucznia oraz jego konkretne umiejętności użyteczne w życiu. Nie liczy się wyrabianie kompetencji osobistych, umiejętności emocjonalnych, pracy zespołowej, budowania sensownych projektów i ich rozwijanie. Najważniejsze jest przekazanie i odtworzenie wiedzy pod egzamin.
System polskiej edukacji podporządkowany jest wynikom testów ósmoklasisty oraz wynikom maturalnym. Nauczyciele rozliczani są z tego, jak przygotowują uczniów do tych egzaminów. Zarówno premie jak i awanse uzależnione są od wyników, jakie uczeń uzyska na egzaminie. Spośród uczniów wybierają tych najlepszych, koncentrując tylko na nich swoją uwagę. Dla pozostałych uczniów nie mają już czasu. Co oczywiste. Dlatego nauczyciele, nie będąc pewni wyników, sugerują uczniom, by nie zdawali testu z ich przedmiotu. Nie ryzykują w ten sposób obniżenia statystyk.
Efektem takiego podejścia jest selekcja uczniów tuż przed egzaminami maturalnymi. Maturzysta słyszy komunikat, że ma zmienić szkołę i że zaniża statystki. Większość nie przyjmie takiego ucznia tuż przed maturą. Podobne sytuacje zdarzają się również w podstawówce. Sugeruje się uczniom, aby wzięli zwolnienie lekarskie w pierwszym terminie
i przystąpili do testu w drugim. Czemu? Do rankingu brany jest wynik wyłącznie z pierwszego terminu.
Takie sytuacje spotykane są najczęściej w szkołach, które aspirują, aby być w tzw. „top 15”.
Rankingowe szkoły rekrutują zatem, bezobsługową młodzież, która sama potrafi się uczyć. Nauczyciele wtedy nie muszą się, aż tak bardzo starać. Ale mogą dużo wymagać.
I tak zdobywa się pozycję w rankingu, zamiast pracować z uczniem, kładzie się nacisk na liczby, za którymi w zasadzie nic nie idzie. Idealnie obrazuje to cytat z artykułu: „… nikt nikogo nie zmusza do wyścigu, którego sensu w zasadzie nikt nie rozumie, ale za to wielu ochoczo bierze w nim udział.”
A nasza puenta do całej sytuacji?
Posłużymy się sprawdzoną analogią Howarda Daytona: większość osób kupuje rzeczy, których nie potrzebują, za pieniądze, jakich nie mają, po to, by zaimponować ludziom, których nie znoszą…